JACEK SEMPOLIŃSKI. Obrazy patrzące
Redakcja: Anna Król
ISBN: 978-83-62096-61-9
Liczba stron: 136
Format: 28 x 24 cm
Język wydania: polski i angielski
Rok wydania: styczeń 2017
Oprawa: miękka
ISBN: 978-83-62096-61-9
Liczba stron: 136
Format: 28 x 24 cm
Język wydania: polski i angielski
Rok wydania: styczeń 2017
Oprawa: miękka
O wystawie i Artyście:
Jacek Sempoliński (1927–2012) - malarz, rysownik, pedagog i eseista, pozostawił artystyczną spuściznę liczącą ponad osiemset płócien i kilka tysięcy rysunków. Te najbardziej znane to kompozycje malowane ciemnymi błękitami, fioletami i zimnymi szarościami, spopielałe, poprzecierane, podziurawione płótna, ujawniające dramatyczne wątki eschatologiczne, „rzeczy ostateczne”. Z kolei obrazy tworzone na jasnych tłach stanowią stenograficzne zapisy, ślady, odbicia, wręcz elementarne znaki emocji i lęków. „Muszę dziś narysować prawie nic” – notował artysta w Dzienniku. I to „prawie nic” dominuje w ostatnich jego pracach na papierze i płótnie. Jedne i drugie dotykają fundamentalnych problemów z zakresu egzystencji, religii, kultury.
Sempoliński malował te same „tematy”, studiując i powtarzając je wielokrotnie: krajobrazy (z miejsc, które odwiedzał: Mochnaczki, Męćmierza czy Kamiannej), czaszkę, twarz, ukrzyżowanie, tworząc malarskie serie „o sobie samym”. Gdyż „twórczość – jak to ujął Jacek Waltoś – pojmował zapewne tak, jak utrwalona została ona na płótnach i papierach – jako moje, jedno i niepowtarzalne istnienie”.
O tych abstrakcyjnych przecież, ekstremalnych, niepełnych, bo okaleczonych obrazach napisano bardzo wiele i każda interpretacja przybliża nas do fenomenu malarstwa Sempolińskiego. Jego malarska wypowiedź jest totalna, wszechogarniająca, pozornie kusi otchłanią, a obrazy patrzą na nas znad otchłani. Podziurawione płótna, gwałtownie pokreślone ich powierzchnie, niemal dalekowschodnio uproszczone gesty przyciągają naszą uwagę, nasz wzrok, wręcz przykuwają, zamieniając się z nami miejscami. Wystawa Jacek Sempoliński. Obrazy patrzące przygotowana przez Muzeum Manggha prezentuje ponad sto dziesięć obrazów i rysunków z lat 1958–2011. To także kolejna – po prezentacjach Andrzeja Wróblewskiego, Andrzeja Wajdy i Grupy WPROST – próba przedstawienia fenomenów sztuki polskiej XX wieku. Obrazy Sempolińskiego patrzą, „każda bowiem płótna drobina Cię widzi, a Ty musisz swe życie odmienić”.
Anna Król
Prace na wystawę wypożyczono z kolekcji prywatnej oraz Muzeum Narodowego w Krakowie.
Jacek Sempoliński:
Zależało mi na malarstwie. Ale dyktatura plastyczności jako takiej była mi tak dalece obca, że odcinała mnie od wszelkich ruchów w sztuce, mających „rozwój” języka na celu. Mam życie poświęcać szukaniu rozwiązań artystycznych? Nie. Skarb życia mam jeden, niezależnie, jak ciężki do uniesienia, nic nie może się z nim równać. Jest w tym paradoks, bo przecież nic innego nie robiłem, tylko malowałem. Zawsze jednak czułem, że zależy mi na czym innym i temu „innemu” podlegać muszą wszystkie moje ruchy jako malarza.
Emilia Olechnowicz:
Sempoliński w dziennikach formułuje inną jeszcze zdumiewającą konstatację o naturze malarstwa. Pisze, że nie tylko my patrzymy na obrazy, ale także obrazy patrzą na nas. „I są kapryśne: raz patrzą, raz – nie”. Ta myśl jest dla niego szczególnie płodna: to właśnie tajemnicze „spojrzenie” obrazu ma być celem artysty, a nie doskonałość formalna, ani nawet siła wyrazu: „Nastawienie, że obraz ma patrzeć na kogoś, a nie tylko być „oglądany”, wyjaśnia pewien odruch, jaki się ma, malując. Ma patrzeć, a więc to „spojrzenie” obrazu jest najważniejsze. Wiele razy konstatuję „błąd w sztuce”, jaki wykonałem i, po kontrolujących oględzinach na drugi dzień, kalkuluję: czy opłaci się ten błąd zostawić dlatego, że obraz właśnie „spogląda”, czy naprawić, ryzykując likwidację tego „patrzenia”. Często ów błąd zostawiam – niech będzie, jak jest”.
Maria Poprzęcka:
Dziś oglądamy inne obrazy. Białe, prawie nieskalane, o widocznym grubym splocie płótna. Na jaśniejącej bieli mocno kreślone linie. Kreślone jednym ruchem. Jednym pociągnięciem pędzla, na ile starczy farby, która to ocieka, to jej resztki wcierane są siłą. Owe linie – co jest zupełną nowością malarstwa Sempolińskiego – są czytelnymi znakami. Te znaki to litery i cyfry. Litery łacińskie i hebrajskie. Cyfry arabskie. Bardziej lub mniej wyraźne, ale rozpoznawalne. Jacek Sempoliński, uparcie, samotnie „podążając korytem rzeki wstecz”, dokonuje zwrotu. Nie by podążać z jej nurtem, lecz by przedzierać się przeciw innemu prądowi. Jego „niemy krzyk” ulega artykulacji. Artykulacji podstawowej. Chciałoby się rzec z elementarza wziętej: litery i cyfry. Wyraziście wybijają się wśród nich powtarzane, duże, zamaszyste cztery cyfry: 1927. To 1927 – data urodzin artysty. „Cyfra, z której ześlizguje się wyobraźnia” (Czesław Miłosz). Przemieniając swoją sztukę, Jacek Sempoliński dołącza tu do – nie tak licznego – grona artystów różnych wieków, których twórczość w późnych latach nie tylko trwa, lecz się wzmaga. Ich życie, owocujące pełnią w starości, w późnych latach nie tylko trwa, lecz się wzmaga.
Jacek Sempoliński:
Zależało mi na malarstwie. Ale dyktatura plastyczności jako takiej była mi tak dalece obca, że odcinała mnie od wszelkich ruchów w sztuce, mających „rozwój” języka na celu. Mam życie poświęcać szukaniu rozwiązań artystycznych? Nie. Skarb życia mam jeden, niezależnie, jak ciężki do uniesienia, nic nie może się z nim równać. Jest w tym paradoks, bo przecież nic innego nie robiłem, tylko malowałem. Zawsze jednak czułem, że zależy mi na czym innym i temu „innemu” podlegać muszą wszystkie moje ruchy jako malarza.
Emilia Olechnowicz:
Sempoliński w dziennikach formułuje inną jeszcze zdumiewającą konstatację o naturze malarstwa. Pisze, że nie tylko my patrzymy na obrazy, ale także obrazy patrzą na nas. „I są kapryśne: raz patrzą, raz – nie”. Ta myśl jest dla niego szczególnie płodna: to właśnie tajemnicze „spojrzenie” obrazu ma być celem artysty, a nie doskonałość formalna, ani nawet siła wyrazu: „Nastawienie, że obraz ma patrzeć na kogoś, a nie tylko być „oglądany”, wyjaśnia pewien odruch, jaki się ma, malując. Ma patrzeć, a więc to „spojrzenie” obrazu jest najważniejsze. Wiele razy konstatuję „błąd w sztuce”, jaki wykonałem i, po kontrolujących oględzinach na drugi dzień, kalkuluję: czy opłaci się ten błąd zostawić dlatego, że obraz właśnie „spogląda”, czy naprawić, ryzykując likwidację tego „patrzenia”. Często ów błąd zostawiam – niech będzie, jak jest”.
Maria Poprzęcka:
Dziś oglądamy inne obrazy. Białe, prawie nieskalane, o widocznym grubym splocie płótna. Na jaśniejącej bieli mocno kreślone linie. Kreślone jednym ruchem. Jednym pociągnięciem pędzla, na ile starczy farby, która to ocieka, to jej resztki wcierane są siłą. Owe linie – co jest zupełną nowością malarstwa Sempolińskiego – są czytelnymi znakami. Te znaki to litery i cyfry. Litery łacińskie i hebrajskie. Cyfry arabskie. Bardziej lub mniej wyraźne, ale rozpoznawalne. Jacek Sempoliński, uparcie, samotnie „podążając korytem rzeki wstecz”, dokonuje zwrotu. Nie by podążać z jej nurtem, lecz by przedzierać się przeciw innemu prądowi. Jego „niemy krzyk” ulega artykulacji. Artykulacji podstawowej. Chciałoby się rzec z elementarza wziętej: litery i cyfry. Wyraziście wybijają się wśród nich powtarzane, duże, zamaszyste cztery cyfry: 1927. To 1927 – data urodzin artysty. „Cyfra, z której ześlizguje się wyobraźnia” (Czesław Miłosz). Przemieniając swoją sztukę, Jacek Sempoliński dołącza tu do – nie tak licznego – grona artystów różnych wieków, których twórczość w późnych latach nie tylko trwa, lecz się wzmaga. Ich życie, owocujące pełnią w starości, w późnych latach nie tylko trwa, lecz się wzmaga.