Wystawa

Jerzy Skolimowski. W malarstwie wszystko mi wolno

Galeria Europa – Daleki Wschód
8 - 29 maja 2022

Kurator: Marcin Gołębiewski
Sztuka jest wewnątrz nas samych, bardziej niż my sami jesteśmy wewnątrz nas samych.
Barbara Kozłowska, 1976

Czy katastrofa klimatyczna, kryzysy uchodźcze lub widmo wojny mogą mieć przełożenie na sztukę? Czy sztuka ze swoim uniwersalizmem jest skutecznym narzędziem do mówienia o czymś, co dzieje się tu i teraz? Spędzając czas z obrazami Jerzego Skolimowskiego, nabrałem przekonania, że to właśnie sztuka, a szczególnie abstrakcja jest w stanie pomieścić nie tyle bieżące wydarzenia, ile uczucia, które im towarzyszą. Stan, w którym znajduje się artysta, może się okazać tym, w którym sami się znaleźliśmy. Musimy tylko patrzeć uważanie.

Kilkadziesiąt obrazów składających się na wystawę Jerzego Skolimowskiego w Muzeum Manggha to przede wszystkim abstrakcje. Obrazy, które artysta tworzy konsekwentnie od lat sześćdziesiątych i wystawia na całym świecie od niemal trzech dekad. Nie mam jednak zamiaru skupiać się tu na liczbach, dorobku czy karierze Skolimowskiego, powiedziano o nich już wszystko. Chciałbym raczej skoncentrować się na bardzo prywatnym momencie, w którym twórca staje przed płótnem. Kim się wtedy staje, co zostawia za sobą, na co spogląda, co zmienia i co po tym spotkaniu zostaje?

W akcie tworzenia przyjmuję przypadek z otwartymi ramionami – powiedział mi Skolimowski. – Przypadek nie jest tu tylko formą ekspresji, a raczej, jak u kompozytora Johna Cage’a, formą jedynego właściwego powoływania do życia czegoś nowego. Cage zaufał buddyjskiej filozofii, w której przypadek stoi u początku kreacji. Niektóre z kompozycji rozpoczynał od rytuału polegającego na rozsypywaniu patyków, których układ, przypadkowy rzecz jasna, był punktem wyjścia do pracy. Wykonawcom swoich kompozycji pozwalał losować dźwięki, rzucać kostką, by wybrać metrum utworu. Obrazy Skolimowskiego powstają w konsekwencji podobnie pojmowanej wewnętrznej logiki. Pierwszy gest bywa kwestią przypadku, drugi jest odpowiedzią na pierwsze pociągnięcie pędzlem. Jakby malowanie było performance’em, a kompozycja przypominała melodię pełną kontrapunktów. Jedynym gestem świadomości staje się przerwanie tego procesu. Ukończenie obrazu. Tak stwarza się obraz, który w równej mierze zależy, jak i nie zależy od autora, należy do niego i do niego nie należy. Widzę w tym szczególną prawdę, zwłaszcza w świetle wydarzeń ostatnich lat i szerzej w tym, jak w obliczu zmian i technologii pojmujemy świat. Filozofowie technologii pytają, czy nasza wolna wola to algorytm z ograniczoną ilością manewrów. A może człowieka od maszyny odróżnia tylko to, że do końca potrafi pozostać nieobliczalny?

Nie jest tajemnicą, że Jerzy Skolimowski nie korzysta z żadnych szkiców. Nie podchodzi do płótna z konkretnym planem. W kontekście jego kariery filmowej taki zabieg może zakrawać na szaloną woltę. Jest jednak pewna zasada, którą Skolimowski kieruje się od lat. Gdy reżyseruje, nie maluje. Te dwa światy niemal się nie zazębiają. Skolimowski reżyser i Skolimowski malarz to artystycznie dwie osoby, lub jak mówi sam artysta – dwa osobne ośrodki tworzenia w mózgu.

Spróbujmy to zrozumieć patrząc na jego obrazy. Mimo odległości w czasie trudno byłoby wskazać, które prace powstawały w konkretnych lokacjach. Większość obrazów, które oglądamy na wystawie powstawała w Malibu na zachodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych, w Polsce, lub na Sycylii, gdzie od lat Skolimowski spędza każdą zimę. Pobyt w 2020 roku przedłużył się w na wiele miesięcy.

Powodem tego osobliwego zasiedzenia była pandemia. Obrazy, które tam powstały mają mroczną tonację, niektóre nawiązują do błękitu nieba, a przynajmniej tak mi się wydaje, inne są zupełnie oderwane od natury miejsca. Jakby te dwa światy, luksusu bycia uwięzionym w pięknym miejscu i przerażenia, którego doświadczamy niezależnie od statusu, bo Covid uruchomił w nas wszystkich egzystencjalny lęk, przenikały do obrazów. 

Obrazy abstrakcyjne i oderwane od konkretnych znaczeń stają się częścią mojego i państwa doświadczenia. Zamknięci w lepszych i gorszych schronieniach, schorowani, lub nie przeżywaliśmy coś, co Skolimowski przecież namalował. Nikt nie musi tłumaczyć nam tego doświadczenia, nikt nie musi nam go wyjaśniać. Rozumiemy się bez słów. W tych obrazach jest przecież wiosna, której nie mogliśmy zobaczyć, jest strach przed śmiercią i wizja końca świata. Co najważniejsze, w tych obrazach jest więcej niż tylko to co chciał na nich umieścić malarz, a to jest największą ze sztuk.  

W ramach odetchnięcia proponuję spojrzeć na obrazy, w których dopatrzymy się konkretnych postaci. W domu Skolimowskiego wisi namalowany z rozmachem Francisa Bacona portret kobiety – to Nancy Regan. Skolimowski poznał ją na kolacji w Waszyngtonie w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Przyglądał się jej z bliska, widział, jak skórę prezydentowej twardo opina gruba warstwa makijażu, która niczym źle nałożony na ścianę tynk może w każdej chwili odpaść i odkryć prawdę o tym, co kryje się pod spodem. Inny obraz, potrójny portret królowej Elżbiety, powstał po spotkaniu reżysera z brytyjską monarchinią. Skolimowski wspomina, że to osobliwe przeżycie poprzedzała musztra, w której wyjaśnia się, co wolno, a czego nie wolno w obliczu Jej Wysokości, z naciskiem na to, że nie wolno w zasadzie niczego. Te zdarzenia można potratować jako kronikę towarzyską. Wielki reżyser spotyka wielkich tego świata, ale te spotkania można odczytać w inny sposób. To przede wszystkim sytuacje, które Skolimowskiego napawają zdziwieniem. Nie tylko pyta: „Dlaczego ja się tu znalazłem?”, ale też: „Dlaczego świat, w którym jestem, jest tak dziwny, niezrozumiały?”. Mam wrażenie, że namalowanie tych obrazów pozwoliło mu lepiej zrozumieć to, w czym uczestniczył, oswoić się z tym przeżyciem.

Pozostając przy portretach, przejdźmy do tytułowego dla wystawy Portretu w drzazgach. Obraz wyprowadza gatunek jakim jest portret na zupełnie nowe terytorium. Patrzymy na czarny, rozedrgany zarys postaci wyłaniający się z bieli. Formalnie przypomina to akt wandalizmu, sztubackiego wycinania kształtów w korze drzew. Tu Skolimowski znów wymyka się konwenansom malarstwa. Oczywiście można się w tym płótnie dopatrzyć relacji z malarstwem Francisa Bacon’a, gdzieś w tle majaczą nawiązania do Juliana Schnabela, czy Jeana-Michela Basquiata,abstrakcji obrazów Jaspera Johnsa, malarzy, którzy skutecznie zresztą szukali „malarstwa poza malarstwem”. Wymykali się temu, czego nauczyła ich akademia i tradycja. Skolimowski niczemu nie musi się wymykać, bo do malarstwa wszedł na własnych warunkach. Nie zależy mu na rozstrzyganiu sporów, o to czy powołał do życia abstrakcję, czy dramatyczne przedstawienie. W jego opowieści słychać raczej egzystencjalny ciężar. – To portret nie konkretnej postaci, a stopniowego zniszczenia jakiemu poddaje nas życie. To stopniowy proces erozji. Człowiek rozpada się na odłamki, na drzazgi. – mówi artysta świadomy przemijania. Ja patrząc na ten obraz widzę coś jeszcze. Nie mogę oderwać oczu od żółto-złotych pociągnięć pędzla w okolicach głowy. Oto staje przed nami koronowana głowa, a może tylko Stańczyk, Sowizdrzał, który porwał koronę króla, żeby zatańczyć z nią na stole. Patrzę na rozedrgany kształt i przypomina mi się tragikomedia Alfreda Jarry’ego Król Ubu. Król jest szalony, a my jesteśmy tym królem.

Wydaje mi się, że próba odpowiedzi na pytanie o to „czym jest sztuka Jerzego Skolimowskiego?”, nadanie jej konkretnej agendy jest skazane na porażkę i w pewnym sensie staje się ujmą dla jego twórczości. Gdy Skolimowski maluje, wprowadza się w ten stan, który możemy nazwać medytacją, albo bardziej umownie, głębokim słuchaniem siebie. W tym stanie słowa tracą znaczenie, obiekty tracą kształt i kolor. Obrazy są ostatecznie rozmową Skolimowskiego z samym sobą. Są wyjątkowe, bo tylko za pomocą malarstwa da się osiągnąć ten stan, na który nie pozwala pisanie scenariusza, czy praca na planie. Abstrakcja jest wyzwoleniem dla tych stanów, których nie zaspokoi inna forma aktywności artystycznej. 

Kiedy stajemy przed ogromnym obrazem, Jerzy Skolimowski zaprasza mnie do tego, bym dotknął płótna. „Obraz to przedmiot, który ma żyć” – mówi, dotykając materii. Obrazy mają przyjemnie ciepłą temperaturę, zaskakująco delikatną fakturę. Ten dotyk przypomina mi podanie dłoni. Patrzę na obraz, który oświetla słońce wpadające przez olbrzymie okno. Za szybą widać Warszawę. Gdybyśmy przenieśli się o tysiąc kilometrów na wschód albo cofnęli w czasie do pierwszych lat życia Jerzego Skolimowskiego, zobaczylibyśmy zgliszcza. Nie rozumiemy świata, choć bardzo byśmy chcieli. Wszyscy jesteśmy dziećmi przypadku, dzięki obrazom Skolimowskiego czuję to wyraźniej.
Aleksander Hudzik
Marzec 2022
NEWSLETTER
!Wypełnij to pole
!Wypełnij to pole